czwartek, 29 stycznia 2015

Normalnie czy dziwnie...?

No właśnie?!
Dla nich, Francuzów, mieszkańców Avignon -  normalnie.
Dla nas, Polaków, delikatnie mówiąc, - trochę dziwnie :/

Ale właściwie "co?", zapytacie?

Ano to, że nie jedzą śniadania...
Ano to, że otwierają piekarnię po śniadaniu!
Ano to, że obiad serwuje się w porze drugiego śniadania!!?!!
Ano to, że w porze sensownego obiadu nie da się nic zjeść...
Ano to, że na kolację jedzą konia z kopytami plus deser, a posiłki te trwają lata świetlne...
Ano to, że mimo, że jedzą tyle na kolację wcale nie są grubi! (skandal!!! a nam się wbija, że żeby być szczupłym i pięknym trzeba nie jeść po 18 :P)
Ano również to, że tak jak nie da się zjeść obiadu w porze polskiego obiadu tak nie da się zjeść lodów o 11.30

Póki co, większość "dziwactw", czyli rzeczy trudnych dla nas do przyjęcia kręci się wokół jedzenia...

Sami przyznacie, że trochę dziwne jest, by w niedzielę (!) o 16-16.30 (!) w restauracji na starym mieście (!!!) nie można było usiąść jak człowiek i zjeść obiadu (raptem chciałam rybę z frytkami, toż to prawie jak "marcepany z szarego mydła"!!)?!
O tej porze to się pije kawę, wszyscy pili kawę, a tu włażą jakieś cudaki i życzą sobie rybę, phi...
Pętaliśmy się po starówce dobrą godzinę, albo i dwie, zanim zrezygnowani wróciliśmy do domu by zjeść na obiad... kanapkę: bagietkę z łososiem (tak, wiem, czepiam się, łosoś to też ryba, więc miałam rybę na obiad, frytki są niezdrowe, więc w ogólnym rozrachunku wyszło na plus)...

W trakcie poszukiwania ryby (pal sześć te frytki) znaleźliśmy, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, po 2 tygodniach pobytu w tym uroczym mieście, jedną, jedyną lodziarnię!!! gdzie można kupić lody w kulkach (czy też gałkach, jak kto woli), w stu najróżniejszych, najpyszniejszych smakach...
Jako, że byłam bliska rozpaczy z powodu braku obiadu oraz sensownych na niego perspektyw, gdy tylko naszym oczom ukazała się ona - kawiarnia z lodówką pełną smaków rozkoszy :P mój mąż ukochany od razu stwierdził, że może zmienię obiadowy typ :)
Dobrze wie jak mnie wyciągnąć z otchłani rozpaczy...
Zażyczyłam sobie 2 porcje, po czym, gdy miły Pan nałożył jedną, za drugą podziękowałam (1 kulka=obiad z 3 dan z deserem) :)
Dobrze zapamiętałam drogę do tego miejsca, ba, oznaczyłam czerwoną kropką na mojej podręcznej mapie (z którą od czasów zagubienia się pierwszego dnia się nie rozstaję, więc wygląda już jak zużyta chustka do nosa) i tylko szukałam okazji, żeby się tam wybrać...
Traf chciał, że lodziarnia leży blisko "targu"(o nim za chwilę), a ja musiałam kupić pomidory (hmmm...wcale nie brzmi przekonująco, mój mąż tego "nie kupuje"...no, ale Wy tu nie byliście, więc nie wiecie, że 3 kroki od domu też mają pomidory :P). Wyspacerowała się więc w znanym mi kierunku z zamiarem oczywistym (pomidorowym!), żeby się dowiedzieć, że nie ma lodów! Kawiarnia była otwarta, a lodówa pusta! Moja nieznajomość francuskiego nie wystarczyła do tego, by dowiedzieć się, która pora jest odpowiednia na zjedzenie lodów. 11.30 ewidentnie odpowiednia nie jest!
Dygresyjka o mojej nauce francuskiego: umiem już kupić ciuchy, torebkę i buty, mogę nawet potargować się o rzeźbę (nie wiedzieć tylko po co??!!??), natomiast chyba nigdy nie dowiem się jak określać czy pytać o czas, godziny etc. Trudno, muszę się z tym pogodzić :P Albo cierpliwie czekać, może moja Blondynka w końcu nauczy mnie i tego :)

Co do targu, też jest dziwny!
Ale to jedno z pozytywnych dziwactw tutaj!
Przede wszystkim jest piękny :)
Kolorowy i pachnący, ale też czysty!
Nie ma może takiego klimatu jak polskie targi, gdzie na drewnianym, ledwo stojącym "stole" leży pół świniaka, któremu przysadzista kobitka odłupuje nóżkę tasakiem, wytartym uprzednio w fartuszek...niemniej jednak mi się podoba :)
Z zewnątrz nasze Les Halles prezentują się tak, a w środku czekają urocze kramiki: owocowe, mięsne, rybne czy np. "słodyczowe" :) mniam!. Między nimi jest też kilka stolików, zapełniających się zaraz po 12 w południe, przy których, mam wrażenie, konsumuje się jedynie wino i ostrygi (choć zdaje się, że asortyment obiadowy jest dużo szerszy).
Lubię robić tam zakupy, a sprzedawcy też już chyba się do mnie przyzwyczaili, że nic nie rozumiem, ale zawsze się uśmiecham i powtarzam merci częściej niż przeciętny człowiek jest w stanie mrugnąć :)
Jest tam dla mnie oczywiście wiele zagadek!
Niektóre próbuję, ku uciesze tubylców, rozwiewać ze słownikiem w ręku :)
Dobrze, że mam też rozmówki gdzie jest "pi razy drzwi" zapisane jak to wymówić. Tym sposobem umiałam zapytać: tłuste czy chude...
Tak było z rybą i udało się znakomicie...

Z ziemniakami nie miałam tyle szczęścia. Jest na "hali" jedno stoisko z samymi ziemniakami... Ucieszyłam się, bo 7/8 czy nawet 11/12 asortymentu stoiska to eleganckie, czyściutkie kartofelki. W związku z tym, że w naszej Brykusiowej rodzinie nikt nie lubi obierać ziemniaków (ja to wyniosłam z domu, przyznaję się bez bicia, u nas "skrobał" tato:) ) ja kupuję te czyste i gotuję w mundurkach. Powiedziałam więc do ludzi ze straganu moim nieporadnym francuskim, że chcę kilo pom de ter (moja wymowa). No to oni na to, których? A skąd ja mam niby wiedzieć :P A co ja będę z nimi robić, pytają. To ja im na to, że jeść - mistrz, no nie??:) Dodałam też :) że wezmę wodę, ugotuję, sól i koniec. Na to wszystko miły Pan waży mi moje kartofelki....całe w piachu...najbrudniejsze z brudnych, z całego straganu, a może i hali, albo nawet Francji... Cóż, mogłam też nie próbować się dowiedzieć, które są lepsze do czego, tylko paluchem wskazać czyste i powiedzieć, że kilo. Mądry Polak po szkodzie, jak to mówią. Trzeba jednak przyznać, że były pyszne!


Inne jeszcze zagadki, jak "szukut" (tak to się chyba wymawia, nie mam pojęcia jak pisze, a tym bardziej jak produkuje, bo na pewno nie tak, jakby o tym świadczyła polska nazwa tego specjału, czyli "kapusta kiszona") wypróbowuję niestety na własnej skórze (podniebieniu). Na szczęście dało się to zjeść, choć nie rokowało najlepiej, uwierzcie! Z wyglądu nic nie zwiastowało tragedii. Pani zapakowała mi to to w eleganckie, małe pudełeczko (nie tak, jak u nas, w Polsce, w siatkę, z której cieknie do drugiej siatki, z której cieknie do trzeciej....), a mnie aż paluszki swędziały by od razu spróbować choć odrobineczkę...
Masakra! To jedno jedyne cenzuralne słowo, które cisnęło mi się na usta (niestety, ale razem ze skosztowaną kapustą) zaraz po degustacji. Ani chrupiąca, ani w smaku... no podobna zupełnie do niczego!
Koszmar jakiś!
I nauczka na przyszłość...
Nie próbować we Francji gotować po polsku.
Nawet surówki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz